Wywiad z historykiem Bernardem Szczechem

bszczechBernard Szczech jest historykiem i autorem licznych publikacji na temat Górnego Śląska. Pochodzi z Lubszy, gdzie wciąż ma swój drugi dom. Zainicjował obchody  700-lecia Lubszy, w komitecie organizacyjnym jubileuszu pełni rolę eksperta naukowego.

Aktualnie (w roku 2014) sprawuje funkcję doradcy Marszałka Województwa Śląskiego. Prezentujemy wywiad sprzed dwóch lat, przeprowadzony przez Bożenę Zwierzyńską z bytomskiej filii Pedagogicznej Biblioteki Wojewódzkiej im. J. Lompy w Katowicach.

Naszym Gościem jest Pan Bernard Szczech, bytomski historyk, który, dzięki swym badaniom, przybliża nam – i ocala od zapomnienia – historię i folklor Górnego Śląska. Autor i wydawca ponad 120 publikacji o zróżnicowanej tematyce i charakterze. Tak bogaty dorobek został nawet uczczony przez przyjaciół i współpracowników limerykiem Ło płodnym muzealniku…
Rzeczywiście, troszeczkę się tego nazbierało. A że są to prace tak różnorodne, wynika zarówno z osobistych zainteresowań, jak i uwarunkowań drogi zawodowej, z pojawiania się nowych możliwości. W sumie to, czym się zajmuję, mógłbym podzielić na trzy główne nurty. Pierwszy to historia, a konkretnie nauki pomocnicze historii, przede wszystkim dyplomatyka. Badam dokumenty z okresu od XIII wieku aż po wiek XX, przy czym kocham się bardziej w tych starych; dokumenty im starsze, tym lepsze… Miałem dostęp do Archiwum Miejskiego w Bytomiu, oryginały były pod ręką! A bywało, że historycy, zamiast sięgać do nich, powoływali się na późniejsze tłumaczenia Gramera, gdy tymczasem on lub zecer, który teksty składał, potrafił zgubić prawie pół dokumentu. Te materiały trzeba było na nowo odczytać. Wziąłem się więc za nie i jakoś miałem to szczęście, że zawsze na coś dobrego trafiłem, np. wśród XVIII-wiecznych dokumentów odnalazłem kartki najstarszego, XV-wiecznego urbarza górnośląskiego. Pozbierałem je więc, opracowałem i wydałem. To były skarby.

Biblioteka Pedagogiczna w Bytomiu ma w swoich zbiorach m.in. podarowane przez Pana tomiki Dokumentu Górnośląskiego…, opracowane na podstawie zbiorów wspomnianego powyżej, byłego Archiwum Miejskiego w Bytomiu. Okazują się one arcyciekawą lekturą! Krótkie noty potrafią oddać barwny, choć mozaikowy, żywy obraz świata, w którym żyli ludzie zaskakująco podobni współczesnym: czytamy o dawnych zatargach, dłużnikach, sprawach spadkowych, ślubach i narodzinach, wyszynku wina i piwa. Już kilka wieków temu pojawiają się skargi na opieszałość sądu; jest też np. pyszny wyrok z 1614 r., stwierdzający, że kobietę, „która dopuściła się ze skazańcem wiarołomstwa należy z miasta uprzątnąć miotłami”.
Muzeum nie było stać na wydanie tych dokumentów w jednym tomie, wyszukiwałem więc sponsorów i wydałem je w sumie w siedmiu tomikach. Te dokumenty są w pewnym sensie przestrogą, kiedy się dziś je czyta; wygląda, że zmieniają się czasy, środki, ale natura ludzka raczej się nie zmienia. Kiedyś okrutniej karano, to może główna różnica. Niektóre dokumenty obrazowały naprawdę dramatyczne historie. (…) Z czytelnikami wielu gazet dzieliłem się też różnymi lokalnymi ciekawostkami. Natknąłem się np. na dokument, w którym była mowa o ślubie osławionego Stanisława Stadnickiego, zwanego „Diabłem łańcuckim”. Okazało się, że brał ślub w Mikulczycach, w kościółku, który potem stał (i spłonął) w bytomskim parku. I stąd tekst Czy diabeł brał ślub u świętego Wawrzyńca?

To musi być fascynujące – odkrywanie ukrytych śladów przeszłości.
Świetnie to widać chociażby na przykładzie badania zjawiska utajania dat. Mamy w bytomskim kościele Wniebowzięcia Panny Maryi XVIII-wieczny kielich, opatrzony specyficzną inskrypcją, tzw. chronogramem. Zawiera on w sobie chronostych – zaszyfrowaną datę. Wyróżnione litery pisma łacińskiego, odpowiadające rzymskim cyfrom, po zsumowaniu swojej wartości ujawniają rok 1758 jako czas powstania napisu. Pisałem o tym niegdyś w Zabytkach Bytomia prof. Jana Drabiny, ale jest tam sama esencja problemu. Tematyka ta interesuje mnie już od czasów pisania pracy magisterskiej; aktualnie w szufladzie czeka na wydanie szersza publikacja Chronogram w epigrafice polskiej.

Historia: urbarze, protokolarze, widymaty, dzieje kościołów, zabytków, śląskich miejscowości… To pierwszy obszar Pańskich zainteresowań. A drugi?
To już troszeczkę ludyczna sprawa: wszystkie te legendy, podania… Znalazłem się w swoim czasie „pod ręką” doc. Józefa Ligęzy, wybitnego etnografa, dyrektora Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu. Był takim moim drugim ojczulkiem-opiekunem już gdy byłem w szkole średniej, potem w czasach studenckich; ściągnął mnie do siebie, dużo mnie nauczył. Niestety, nieszczęśliwie szybko zmarł… Zajmował się m.in. zbieraniem śląskich podań, ja mu pewne materiały gromadziłem, no i tak mnie to już wciągnęło.

Zebrał Pan i opracował legendy i podania Bytomia, Gliwic, Piekar Śląskich, Zabrza, Grojca, Lubszy… Srebrne miasto, czyli bytomskie legendy i podania błyskawicznie weszło do kanonu lektur konkursowych i cieszy się wśród naszych czytelników dużą popularnością. A ostatnio obdarował Pan bibliotekę, za co ponownie, w imieniu naszym i naszych czytelników, bardzo dziękuję, wspaniałym darem: to Czarny Śląsk, tom pierwszy szeroko zakrojonej, niezwykle atrakcyjnej serii wydawniczej W kręgu górnośląskich podań i legend.|
Z tego, co słyszałem, Srebrne miasto… rzeczywiście stało się czymś w rodzaju lektury przy nauczaniu regionalnym w szkołach. To mnie naprawdę cieszy. Obecnie zostało ono w pewnym sensie „wchłonięte” przez znacznie obszerniejsze dzieło, jakim jest wspomniany cykl wydawniczy. Jest już niemal gotowy jego drugi tom, Biały Śląsk, czyli ziemia lubliniecka; kilka legend i podań muszę jeszcze przetłumaczyć. W planach jest Śląsk Zielony, Śląsk Cieszyński…Świat mitów, legend i podań okazuje się ciągle żywy.

W słowie wstępnym do Czarnego Śląska pisze Pan, że „nestorem – nie tylko wśród Górnoślązaków – parających się zbieraniem zapisów literatury mówionej na Górnym Śląsku, nazwać możemy Józefa Lompę, skromnego wiejskiego nauczyciela z nieodległej Bytomiowi Lubszy”. Od lat popularyzuje Pan jego dorobek; przykładowo, jako dyrektor Muzeum Miejskiego w Zabrzu, wydał Pan m.in. Krótkie wyobrażenie historyi Szląska dla szkół elementarnych zebrane przez J. Lompę Szkolnego i Organistę w Lubszey, pierwszy taki podręcznik na Śląsku. Pana zainteresowanie światem ludowego folkloru, a zarazem sylwetką Lompy znajduje jakże naturalne podłoże w fakcie, że w Lubszy się Pan urodził…
Historia była wokół mnie. Brat mojego dziadka, Franciszek Szczech, w okresie przedwojennym jeden z wójtów Lubszy, był sekretarzem Zarządu Komitetu Wykonawczego budowy pomnika Józefa Lompy, na marginesie – jednego z pierwszych pomników wiejskich w Polsce. W1931 r. miała w Lubszy miejsce uroczystość odsłonięcia pomnika, a dokonał tego senator Wojciech Korfanty. Korfanty bywał również na spotkaniach Towarzystwa Śpiewu „Lutnia”, którego mój dziadek był współzałożycielem. Z kolei w listach Lompy do Józefa Ignacego Kraszewskiego zachowało się wspomnienie jego przyjaźni z pochodzącym z Lubszy ks. Wojciechem (a właściwie Tomaszem) Szczechem. Lompa więc był mi bliski „od zawsze”. Teraz znowu dałem do druku coś pośrednio z nim związanego: dziełko ze zbiorów Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu, Statut cechu krawców z 1858 r., w tłumaczeniu Lompy – bo trzeba wiedzieć, że był on także tłumaczem przysięgłym z języków czeskiego i niemieckiego. Oczywiście, ten jego język, jego polszczyzna jest nieco nieporadna… On był wychowany na starodrukach, modlitewnikach, żywotach świętych, tym, co znalazł na farach na strychach, on z tego się uczył. Ale dzięki temu, paradoksalnie, jego prace, także proste, nieco archaiczne wiersze miały większe szanse trafienia do ludzi. Kto tutaj czytał Mickiewicza i Słowackiego! Literacki język polski to był język obcy dla śląskiej wsi, oni tego nie rozumieli. Ludzie mówili, czytali „po naszymu”.

Józef Lompa jest od 1983 roku patronem Pedagogicznej Biblioteki Wojewódzkiej w Katowicach. Akurat wówczas na Pańskiej bogatej drodze zawodowej pojawił się epizod pracy w PBW i pomagał Pan przygotować uroczystość nadania imienia placówce.
To dobry patron. Człowiek książki, pedagog. W sumie tragiczna postać. Jego brano na świeczniki, kiedy był potrzebny, potem często zapominano. Już przed wojną były boje o niego, na linii politycznej, zwolennicy Grażyńskiego przeciwko korfantystom. Po wojnie wiele pamiątek po nim rozszabrowano. Płytę z jego pomnika, zdjętą w 1939 r., którą jeden z mieszkańców przechował przez całą wojnę, niedawno ukradziono na złom. W Lubszy było pierwsze wiejskie muzeum na Śląsku, otwarte w 1957 r., im. Józefa Lompy właśnie, a kilka lat później, w stulecie śmierci Lompy, zabrano wszystko do Woźnik i dzisiaj już tego nie ma… W Woźnikach wyburzono nawet dom Lompy, ten, który on zbudował, w którym mieszkał. O uratowanie jego domu prowadziłem prawdziwą wojnę; niestety, zwyciężył lokalny interes. Był taki czas, że chciano nawet odebrać imię Lompy szkole, której patronował. Nie szanowano żadnych śląskich świętości; przyniesiono w teczce nowego, bardziej „prawomyślnego” patrona. Ale ten patron, poległy rzekomo w Katyniu, po wojnie żył w Łodzi i miał się dobrze… Było blisko kompromitacji całego okręgu szkolnego. A jeśli chodzi o uroczystości nadania imienia Józefa Lompy bibliotece, tak, miałem wtedy odczyt, byłem w jury konkursu o Lompie, wypożyczyłem zresztą na tę okazję liczne materiały z Muzeum Miejskiego w Zabrzu, w którym kierowałem wówczas Działem Historii i Kultury Regionu. W owym 1983 roku, na 120-lecie śmierci Lompy, zorganizowałem też w Zabrzu cykl obchodów (dostałem wtedy za to Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki). W późniejszym okresie przymierzałem się, wraz z ówczesną dyrekcją PBW, do zorganizowania pierwszego na Śląsku muzeum szkolnictwa; prace były zaawansowane, niestety, rozbiło się wszystko o pieniądze. Szkoda.

Był Pan również kierownikiem Działu Zbiorów Śląskich Biblioteki Śląskiej w Katowicach, dyrektorem Muzeum Miejskiego w Zabrzu, dyrektorem Muzeum Miejskiego w Rudzie Śląskiej…
A gdzie to ja nie pracowałem… Jak zaczynam się nudzić, coś zmieniam; czasem zdrowie kazało coś odpuścić, czasem sprawczynią zmian była zbyt rogata dusza. W sumie – pojawiały się nowe możliwości, nowe obszary badawcze. W Bibliotece Śląskiej miałem pełną pracownię ludzi, badaczy, pasjonatów, dziennikarzy. A praca w muzealnictwie to właśnie ten trzeci obszar moich zainteresowań. Pociągały mnie idee wystawiennicze, stąd potem te wszystkie katalogi z wystaw, do wystaw, niektóre wydane za granicą, np. w Niemczech; także katalogi zbiorów. To osobna, całkiem spora działka.
(…)
(…)
Na początkach swojej kariery zawodowej pracował Pan jako nauczyciel historii. Co mógłby Pan dzisiaj doradzić kolegom „po fachu”?
Podstawowa sprawa, lekcje nie powinny być śmiertelnie poważne. Niech będą„na luzie”, z humorem; wtedy można „wtłoczyć” wszystko. Historyk powinien także i te śmieszne rzeczy wyciągać, pokazać barwne, zabawne drobiazgi z przeszłości. „Gazeta Wyborcza” zwróciła się kiedyś m.in. do mnie z ankietą Dziesięć rzeczy, które nasz region dał światu. Wszyscy podeszli do tego śmiertelnie poważnie, natomiast ja – z uśmiechem. Wymieniam więc rzeczy dużego kalibru, np. najstarsze polskie zdanie („gorze sząnam stało” Wincentego z Kielczy, z relacji o bitwie pod Legnicą; o kilkadziesiąt lat wcześniejsze niż głośna fraza z Księgi henrykowskiej), koks, cynk, maszynę parową do odwadniania kopalń, ale i zabawne drobiazgi. Jest żymlok, młodszy brat krupnioka, zwanego „czornym kawiorem”, jest automatyczny żłób Ernesta Brondera z Lipin, ziemniakopomidor, no i perełka – „walkman” Wiktora Blachy z Piotrowic. Skonstruował go w 1933 r., by słuchać muzyki podczas grabienia siana. Mechanizm składał się z grabi, pary słuchawek i mieszczącego się w kieszeni, małego aparatu odbiorczego pomysłu wynalazcy. Byłby więc Śląsk przed Japończykami… Ja w ogóle mile wspominam, choć był to krótki epizod w moim życiu zawodowym, pracę w bytomskim szkolnictwie. Z ledwie niespełna rocznym stażem reprezentowałem całe ówczesne województwo katowickie, zaproszony z dwójką uczniów do Belwederu. Przez kilka lat projektowałem również dla szkół historyczne stroje na Dni Bytomia; uczniowie prezentowali potem te wszystkie cechy: krawców, szewców, piekarzy, ludwisarzy…

Od lat jest Pan hojnym ofiarodawcą najróżniejszych publikacji, wzbogacających zbiory biblioteki oraz bardzo popularny wśród naszych czytelników bookcrossing. Historia Polski i powszechna, w tym tajemnice II wojny światowej, dzieje wielkich rodów śląskich, biografie wojskowych, polityków i regionalnych działaczy, ale także Erazm z Rotterdamu, Leszek Kołakowski, Anna Achmatowa…
Cieszę się, że te książki są czytane. Nie chcę tak patetycznie mówić, że kocham książki, no ale tak właśnie można powiedzieć. Książkę zawsze hołubiłem, to była moja przyjaciółka 24 godziny na dobę, bo czytałem, gdzie i kiedy mogłem. Mieszkałem w Lubszy, na tej wsi, no co ja miałem robić! Po dziadku odziedziczyłem sporą bibliotekę, mnóstwo wydawnictw „Katolika”, Karola Miarki… Sporo książek wygrywała w konkursach moja starsza, przybrana siostrzyczka, Oti; dzięki radiowej „Otwartej szkatułce” zebrała całą biblioteczkę. Czytał ojciec, książki kupowała mi mama, by różne psoty nie chodziły młodemu po głowie. Potem już sam gromadziłem nowości i antykwaryczne rarytasy, a ileż książek uratowałem przed losem makulatury… Ale nie sposób w domu gromadzić; niezbędny jest określony warsztat pracy, a z literatury pięknej cacuszka, jak np. dla mnie – dwutomowe włoskie wydanie Monte Cassino Wańkowicza, którego mam chyba wszystko.

No właśnie, proszę pozwolić zapytać o ulubionych autorów. Będzie to więc Wańkowicz…
Zaczytywałem się w nim. Monte Cassino, Ziele na kraterze, Tworzywo… Lubiłem też Bunscha. Dzikowy skarb, Ojciec i syn, Rok tysięczny, ZdobycieKołobrzegu, opowieść o Zawiszy Czarnym… To były moje pierwsze, specyficzne podręczniki wiedzy o dawnej Polsce. Czytałem je po kilka razy.

Dzisiaj dzieci częściej dostają w prezencie komputer niż książkę. (…)
(…) Kiedy ja zostałem przyciągnięty do książki – jeszcze do podstawówki nie chodziłem. Proszę wyobrazić sobie taką scenerię: zimowy wieczór, my w jednym łóżku w kuchni: ojciec, ja i Oti, każdy czyta swoje. I mama, wściekła, bo nie może się do nikogo odezwać. Do dzisiaj mam w oczach ilustracje z pierwszej książki, kot jako D’Artagnan, a tu jego przeciwnik, szczur z opaską na oku, i ta walka… Był Konik Garbusek, wygrane przez Oti Dzieci z Bullerbyn, Bajki Krasickiego… To niezapomniane chwile.

Papierowa książka jeszcze jakiś czas przetrwa?
O, na pewno, jestem o tym przekonany. Ale pojawiło się zagrożenie likwidacją zawodu bibliotekarza. To głupota; decydują o tym urzędnicy, którzy chyba nigdy nie byli w bibliotece. Nie będzie miał kto opracowywać zbiorów, więc nie będzie katalogów, nie będzie baz danych. Będziemy szukać informacji w bazach zagranicznych, a po drodze mnóstwo lokalnego dorobku przepadnie.

Pańskie książki bazy zagraniczne notują w dużej obfitości.
(…) Cieszy mnie, że te książki są w użytku, weszły w obieg czytelniczy na całym świecie. Najwięcej mają Niemcy, Bawarska Biblioteka Państwowa, ale są też w Bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych, Oksfordzie, w Bibliotece Muzeum w Opawie… Znajduję też swoje rzeczy wysoko wycenione na Allegro; wiem, że bardzo poszukiwany jest album o starych fotografiach zabrzańskich z lat 1866-1941, czy tomiki o symbolice Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Byłem kiedyś kolekcjonerem oznak i odznak wojskowych; zaowocowało to współautorstwem dwóch tomików na ten temat. To ciekawy materiał, często cytowany jako źródło do historii różnych jednostek wojskowych.

W przyszłym roku [2013 – wywiad powstał w roku 2012 – przyp.red.] przypada 150. rocznica śmierci Józefa Lompy. (…)
(…) Ja przymierzam się właśnie do napisania większej publikacji na temat okresu lubszeckiego Lompy; mam mnóstwo materiałów szerzej nieznanych, m. in. z jego życia codziennego. Nie mówi się też o tym, że były propozycje, by Lompa startował do parlamentu pruskiego w Berlinie. Itd., itp.
Serdecznie dziękuję za rozmowę.

Źródło: „Józef Lompa”,  Zeszyt 18,  Bytomska Biblioteka Pedagogiczna, styczeń-marzec 2012

Zdj. Bernard Szczech odbiera podziękowania za zaangażowanie w organizację obchodów 700-lecia Lubszy od dyrektor Ewy Kity podczas Turnieju Piłki Nożnej o Puchar Marszałka Woj. Śląskiego